Najgorzej będzie w grudniu, a na wiosnę trzecia fala pandemii. "Jest wyjście, by ocalić służbę zdrowia. Brutalne"

Prof. Paweł Nauman, neurochirurg z Mazowieckiego Szpitala Wojewódzkiego w Siedlcach, apeluje do studentów kierunków medycznych, by zgłaszali się do pracy w szpitalach przy chorych na COVID-19. „To Wasz czas” – pisze w ogłoszeniu i zainteresowanych prosi o kontakt z pielęgniarką oddziałową: wasowskaagnieszka[at]wp.pl.

Martyna Śmigiel: Szpitale potrzebują studentów?

Prof. Paweł Nauman: Tak, bo potrzebujemy wsparcia na pierwszej linii frontu. Dla studentów to najlepsza nauka medycyny, bo można się dzięki niej nauczyć empatii lekarskiej. Poza tym to świetne zajęcia z interny, intensywnej terapii. Sam wykładam na uczelni wyższej na wydziale pielęgniarstwa i widzę, że całe te dzisiejsze zajęcia online to o kant wiadomej części ciała można potłuc. Nie da się nauczyć medycyny przez internet. Biorąc pod uwagę bliskie zeru ryzyko ciężkich powikłań u młodych ludzi i zapewniając im stroje ochronne, myślę, że ich miejsce powinno być przy chorych.

Ale młodzi też obawiają się zakażenia.

– Za chwilę pewnie wejdą ograniczenia w poruszaniu się, więc mimo wszystko dla studentów perspektywa pracy może być atrakcyjna. Sam mam syna i nie bardzo jestem w stanie mu wytłumaczyć, że ma cały czas siedzieć w domu. Młodzi i tak się spotykają, próbują być blisko. A dziś transmisja wirusa jest tak duża, że wystarczy wyjść na ulicę, żeby się zarazić. Paradoksalnie w szpitalu, w którym stosuje się wszystkie środki ochrony osobistej, jest bezpieczniej.

Studenci w sensie prawnym mogą zajmować się chorymi?

– Skoro dziś nawet żołnierze mogą, to tym bardziej studenci kierunków medycznych. Podpisują umowę o wolontariacie, są wtedy pod opieką pielęgniarek. Dziekan wydziału medycznego mojej uczelni powiedział, że można nawet w ten sposób zaliczyć praktyki.

Liczy pan na ochotników?

– Pokrzykiwania i nakazy nie przynoszą skutku. Koledzy Szumowski i Radziwiłł rozsyłali takie nakazy pracy na wiosnę. Ja sam zgłosiłem się wtedy jako ochotnik na oddział, gdzie wszyscy chorzy byli zakażeni, u mojego kumpla na neurologii w szpitalu w Radomiu i widziałem, jak działają te nakazy. Nikt nie przyszedł. Wszyscy brali zwolnienia albo coś innego. To, co możemy w tej chwili zrobić, to grzecznie poprosić ludzi o pomoc. Poza tym dużo łatwiej pracuje się z ochotnikami niż z ludźmi, którzy przychodzą z nakazu i od początku są rozdrażnieni. Trudno wymagać od nich przestrzegania procedur, które stanowią o bezpieczeństwie wszystkich na oddziale. A wystarczy, że jedna osoba ma wywalone i już cała układanka się sypie. Oczywiście najlepiej byłoby mieć jak najwięcej ochotników anestezjologów, ale ich w ogóle w Polsce jest bardzo mało.

Czym mieliby się zająć studenci?

– Chodzi przede wszystkim o czynności pielęgniarskie. Te proste, jak sprawdzanie saturacji, rozdanie leków czy po prostu bycie przy chorym. Oni wszyscy są izolowani i potrzebują jakiejkolwiek obecności. Do nas w tej chwili przyszło wojsko i żołnierze monitorują stan chorych. Wszystkie łóżka mają monitory, obserwuje się np. saturację, ale nie wszystkie mają podłączenie do konsoli zbiorczych. Zresztą nie ma szpitali, które mają 300 monitorowanych łóżek OIOM-owych. Nie sądzę, żeby nawet na Stadionie Narodowym było takie wyposażenie. A pogorszenie stanu pacjentów następuje czasem z minuty na minutę, więc potrzebna jest obecność.

Widział pan takie przypadki?

– Oczywiście i powie to pani każdy lekarz, który pracuje z chorymi na COVID. Zdarza się, że ich stan bardzo się pogarsza i umierają np. w ciągu godziny. A w czerwonej strefie nikt nie wytrzyma dłużej niż trzy godziny ze względu na strój.

Trudno jest obstawić dyżury?

– To nie dotyczy tylko naszego szpitala, ale wszystkich, które zajmują się chorymi na COVID. Cała kadra jest rzucona w kierunku leczenia pacjentów z zapaleniem płuc i innymi powikłaniami koronawirusa. W zespołach ciągle są luki, bo sporo osób się zaraża, niekoniecznie tylko w szpitalu, ale w ogóle. Bywa tak, że na całym naszym oddziale zostaje jeden lekarz i dwie pielęgniarki, więc w czerwonej strefie może być praktycznie jedna. A jeszcze do niedawna byliśmy oddziałem neurochirurgicznym i zajmowaliśmy się chirurgią kręgosłupa.

Cały wasz oddział leczy teraz chorych na COVID?

– To było logiczne rozwiązanie, bo jesteśmy blisko OIOM-u, jest gdzie zrobić śluzę, jest też duża przeszklona sala, z której można obserwować tych najciężej chorych. To była dobra decyzja, ale to spadło nagle na pielęgniarki, które nie miały wyboru i zostały wyznaczone do pracy na oddziale zakaźnym. Ja jestem związany z zespołem, więc też zostałem, poza tym mam doświadczenie z wiosny z Radomia i podstawowe pojęcie o intensywnej terapii jako neurochirurg.

Operuje pan jeszcze?

– Mam ok. 200 osób, które czekają na operacje neurochirurgiczne, które miałem poprowadzić, i marzę, żeby wrócić do tego, co potrafię najlepiej, ale na razie nie ma na to widoków. W tej chwili cały budynek rehabilitacji, bardzo duży, jest przekształcany i przebudowywany na szybko, by za tydzień, dwa mogli wejść do niego chorzy z COVID. Na początku kadencji nowego ministra zdrowia, pana Niedzielskiego, dostaliśmy pismo, że nasz szpital ma przygotować sześć łóżek do obserwacji, czyli dla osób podejrzanych o COVID, czekających na wynik testu. A teraz mamy ok. 60 osób z potwierdzonym zakażeniem i kolejni już się dobijają.

W jakim stopniu szpital jest pochłonięty leczeniem COVID?

– Można powiedzieć, że prawie w 100 proc. Właściwie większość anestezjologów jest przesuniętych na dyżury covidowe, więc planowe zabiegi operacyjne praktycznie się nie odbywają z wyjątkiem tych onkologicznych i oczywiście pilnych dla ratowania życia, bo nie ma kto znieczulać i też należy ograniczyć możliwość wykorzystania łóżek OIT. Nie ma komu leczyć większej liczby pacjentów. My na oddziale neuroortopedii zajmujemy się wentylacją wysokoprzepływową i chorymi, którzy już mają poważne objawy. Oddział chorób wewnętrznych jest już zajęty zdiagnozowanymi pacjentami, niektórzy z nich są w dość ciężkim stanie. Oddział dziecięcy został przekształcony na obserwacyjny i jest obłożony pacjentami w czasie diagnostyki w kierunku SARS-CoV-2. Strach na cokolwiek innego zachorować.

A jeśli jednak już ktoś zachoruje i zgłosi się do was, to co wtedy?

– Planowane zabiegi są odwoływane. Wykonujemy tylko te z zagrożeniem życia lub bardzo ostre przypadki. Szpital robi wszystko, aby nie wyłączać onkologii, ale i tam były przerwy w pracy ze względów epidemiologicznych. Mam wrażenie, że wśród personelu w szpitalach specjalistycznych jest więcej zakażeń niż w tych jednoimiennych.

Z czego to wynika?

– Na oddziałach dla pacjentów z SARS-CoV-2 jest śluza, człowiek powinien wziąć prysznic po wyjściu z każdej wizyty, jak w szpitalu zakaźnym. Ale na zwykłych oddziałach nie ma takich zabezpieczeń. Pracuje się tak jak dawniej, ochronę stanowi zwykła maseczka. Problem w tym, że nie da się tego rozdzielić, bo pacjentów z potwierdzonym zakażeniem zbieramy z całego szpitala. Przykładowo ktoś zgłosił się ze złamaną ręką, leczył się na ortopedii, zrobiono mu test i wyszło potwierdzenie zakażenia. Przy tak dużej transmisji wirusa wkrótce wszyscy przecież będziemy zakażeni. Konsultuję się czasem z kolegą z Tel Awiwu, który prowadzi tam oddział intensywnej terapii leczący chorych na SARS-CoV-2. W tej chwili w Izraelu mają 500 zakażeń dziennie. Pyta, jak jest u nas. Mówię, że w Europie dużo, w Polsce prawie 30 tys. przypadków dziennie. On: „Czyli robicie bardzo dużo testów. To rozsądne, bo trzeba monitować jak najwięcej społeczności. To ile dziennie osób testujecie?”. Mówię, że 60 tys. I cisza. Po chwili: „Współczuję. W szybkim tempie będziecie wszyscy chorzy”.

Co można było zrobić latem, by uniknąć tego, co się dzieje teraz?

– Ten czas był kompletnie niewykorzystany. Można było zrobić wiele rzeczy: wyprodukować mnóstwo strojów ochronnych, bo w tej chwili zużywamy ich blisko tysiąc w tydzień. Można było przeszkolić zespoły, żeby były gotowe, a nie przekształcać teraz na szybko oddziały. Najgorszą rzeczą było udawanie w wakacje, że wirusa nie ma. I wszyscy pojechali nad morze. W Izraelu jest 500 zakażeń dziennie i już wyłączają parkingi podziemne, cała produkcja startupowa jest nastawiona na respiratory i domowe pulsoksymetry, zdalne monitorowanie. Oni już szykują się na trzecią falę.

Jak długo my będziemy zmagać się z takim wysypem chorych?

– Na pewno do stycznia, a najgorszy będzie grudzień. Potem wirus zacznie odpuszczać, a na wiosnę przyjdzie kolejna fala, co już definitywnie wykończy gospodarkę i służbę zdrowia. Jest jeszcze druga ewentualność, bardzo brutalna, ale nie sądzę, żeby komukolwiek z liderów politycznych wystarczyło na nią odwagi.

To znaczy?

– Jednym z wyjść jest po prostu w pewnym momencie zamknąć szpitale dla chorych na COVID. Prawda jest taka, że spośród tych podpiętych do respiratorów przeżywa tylko 10 proc. Kto ma umrzeć, ten umrze. To jest bardzo brutalne i mówię to w pewnym sensie prowokacyjnie. Po prostu, jeśli mamy ok. 25 tys. zakażeń dziennie, a przynajmniej o tylu wiemy, z czego średnio 10 proc. trafia do szpitali, to oznacza, że tygodniowo musielibyśmy przygotować dla nich ponad 17 tys. łóżek. Nie ma szans, system się zapcha.

Czyli co, nie przyjmować chorych na COVID?

– Powinniśmy zabezpieczyć część miejsc na COVID, ale nie może być tak, że szpitale są pochłonięte tylko walką z wirusem. Nie leczą zawałów, zatorowości płucnej, przez które też się umiera. Powinniśmy postawić jasną granicę, ile łóżek możemy zmienić w zakaźne. Oczywiście nie da się tego zrobić bez ofiar, bo to oznacza, że część ludzi – jak w Lombardii – będzie umierać w domach. Wiadomo, żaden polityk się na to nie zdecyduje, ale efekt będzie jeszcze gorszy, niż gdyby to zrobił.


Created: 10/11/2020 15:05:23
Page views: 311
CREATE NEW PAGE